BB Skin79, Hot Pink Collection

Nigdy nie miałam pociągu do czysto chemicznych spraw. Chemia w ogóle nie robiła na mnie większego wrażenia w szkole... Można powiedzieć, że była dla mnie wręcz nieatrakcyjna, nudna i bardziej skupiałam się na tym, aby prowadzić pięknie podkreślone tematy, niż dbać o to co działo się na lekcji. Pamiętam to jak dzisiaj, kiedy przed pierwszą lekcją chemii, wyobrażałam sobie jak co rusz trzeba będzie mieszać ze sobą różne kolorowe płyny i używać śmiesznych pipetek (do dzisiaj bawi mnie to słowo >.<), oglądać dymy, wąchać przeróżne zapachy (a raczej smrody), a może i nawet skonstruować jakiś mały, przenośny zestaw fajerwerków. No i tak ogólnie... można powiedzieć, że za dużo naoglądałam się Harry'ego Pottera w dzieciństwie. Jak wiadomo, moje 'zabawowe' pojęcie chemii rozmyło się w szkole bardzo szybko. No, ale dlaczego o tym w ogóle mówię?

Mój blog - 'dziennik zainteresowania światem', to również moje małe odkrycia, których co jakiś czas dokonuję. Takim właśnie dla mnie ostatnimi czasy stał się koreański kosmetyk, który przywrócił mi wiarę w siłę mazideł, eliksirów itp. Nie dokonuje jakiś spektakularnych rzeczy, ale zdecydowanie jest to coś niezbędnego i mile zaskakującego. Dodam, że jest to poszerzenie moich kosmetycznych horyzontów, które (swoją drogą) są bardzo wąskie. Dla mnie jest to mały BB 'eliksir' na co dzień.

Podsumowując, tak mnie zauroczył, że postanowiłam napisać o nim parę słów i trochę go 'rozsławić'. No i nie mogę sobie odmówić, napisania tego, że używając go, czuję się jak niskiej rangi czarodziej. No, ale do rzeczy.

Nie mam zamiaru opisywać każdej kosmetycznej 'przygody', którą napotkam w swoim życiu, ale takie (jak dla mnie 'rewelacje') są zdecydowanie warte opisania. Dość niedorzecznie to zabrzmi, ale dla mnie jest to także zetknięcie kulturowe (a może raczej handlowe), gdyż kraj z jakiego pochodzi ten kosmetyk, odbiega daleko od Europy.

Krem BB Skin 79, różowy ma dopasować się do każdego typu cery. W moim przypadku, sprawdza się niemal idealnie. Stapia się z naturalnym kolorytem twarzy, tuszuje przebarwienia, naczynka, zaczerwienia. Warto dodać, że nie tworzy efektu maski. Cienie pod oczami znacznie znikają, ale nie całkowicie. W moim przypadku po nałożeniu kremu widać jeszcze delikatne cienie, ale nie psuje to całkowitego efektu. Podkreśla za to naturalność cery. Szczerze? Nie chciała bym wyglądać jak porcelanowa lalka, ale po prostu dziewczyna ze zdrową cerą. I właśnie tym zaskakuje mnie koreański BB Skin79. Wreszcie producent obiecuje to, co faktycznie się później spełnia. A mianowicie, następujące funkcje: wybiela i rozjaśnia skórę, działa przeciwzmarszczkowo i ochronnie, zawiera filtr UVA i UVB (SPF 25), a także lekko nawilża.

Cena również nie jest odpychająca. Ja za swój oryginał (bo można także trafić na podróby o czym zaraz napiszę) zapłaciłam ok. 60 zł. Z tego co czytałam (i doświadczam) jest to wydajny produkt, biorąc pod uwagę fakt, że jest przeznaczony do stosowania na co dzień. Co do oryginalności kremu, warto zwrócić uwagę na tytuł ('Beblesh Balm', a nie - Beauty Balm czy też inne kombinacje tego słowa) oraz czy ma srebrną, koreańską nalepkę z tyłu. Na youtubie można znaleźć filmiki odnośnie kupowania azjatyckich kremów BB - sprawdzenia ich autentyczności.

Dlaczego ten krem, a nie inny kosmetyk BB? Garnier, Nivea, Maybelline itd. produkują kremy BB, które często niewiele mają wspólnego z ich 'oryginałami' - azjatyckimi kosmetykami BB. W dodatku nie zawsze nasze sklepowe kremy BB są atrakcyjne cenowo. Ja zdecydowałam się po wielu nieudanych próbach (pojedyncze wydatki 10-20 zł) zamienić na wyższego rzędu wydatek... i jak widać ta decyzja była strzałem w dziesiątkę :)

Kończąc ten lekko przydługawy post, zachęcam do przełamania lodów i stereotypów dotyczących Azji (to nie tylko badziewne chińskie produkty, ale także wspaniałe firmy kosmetyczne, cieszące się sławą i będące na rynku od wielu lat) i spróbowania ich sposobów na piękną cerę :)


The Bling Ring (2013)

czas trwania: 1h, 30 min produkcja: USA
I wanna rob.

Historia na podstawie prawdziwych zdarzeń.

Podeszłam do tego filmu z entuzjazmem. Krążyłam po sklepie caluteńkie 1,5h żeby poczekać na Bling Ring... No cóż, szkoda, że nie obejrzałam go w domu, bez zbędnego czekania. No, ale nie może być zawsze tak kolorowo... nawet jak się okazuje w kinie. /Chociaż obraz był dobry!/

Fabuła filmu opowiada o nastolatkach, którzy okradają celebrytów, gwiazdy w Los Angeles. Gdzieś w tej fabule z napięciem oczekiwałam obrotu akcji, coś co pozwoliło by mi poczuć chociaż małą adrenalinę, sens, jakieś moralizatorskie dno, ciekawe rozmowy, teksty... no, cokolwiek. Nawet muzyka wydawała mi się średnia na tle całego filmu, ale to chyba kwestia gustu. Jedynie co mi się podobało to gra aktorów (coś dla fanów HP - Emma Watson). Całkiem rzecz biorąc - przekonywująca. Sami bohaterowie nie porywali swoimi charakterami. O ile w ogóle można się tak wyrazić. Jak dla mnie, rozpuszczeni materialiści. Może błędem był po prostu mój niemały entuzjazm, kiedy szłam na ten film. Spodziewałam się wiele, a w efekcie po prostu żałowałam. Na pewno za jakiś czas zrobię do 'Bling Ring' drugie podejście, gdyż nie dają mi spokoju pozytywne komentarze ludzi, którym ten film jednak się podobał. Z czystej 'ciekawości'.

Jeżeli chciała bym doszukiwać się plusów to można zaliczyć, że jest to historia na podstawie  faktów. Po cichu, liczyłam, że mogły to być jeszcze stylizacje, jednak nic nadzwyczajnego nie przykuło mojej uwagi. Podsumowując, jeżeli macie trochę czasu 'do zabicia' to można z braku laku zajrzeć, jednak (moim zdaniem) nie spodziewajcie się żadnych fajerwerków w postaci refleksji czy zauroczenia... nic takiego w moim przypadku (niestety) nie nastąpiło.

ocena: LA na zabicie czasu