The Breaking Dawn, part 2 / Przed świtem, część 2 (2012)

Sentymenty, sentymentami - dlatego spięłam się wewnętrznie w sobie (jakkolwiek by to nie ująć) i postanowiłam napisać tę recenzję.
Żeby zrecenzować ten film muszę, czy chcę, czy nie chcę cofnąć się do pradziejów historii całej sagi (i nie mam na myśli tylko historii ekranowej, ale także i książek) na której jak każdy dobrze wie, oparta jest ekranizacja. 
Kiedy to było? - takie głębokie westchnienie wydałam z siebie w drodze do kina, z koleżanką. Nie tak dawno przecież wyczekiwałyśmy w napięciu pierwszą część; nie ukrywam - byłyśmy pełne obaw i ekscytacji, bo te książki towarzyszyły nam w gimnazjum i były dla nas absolutnie hitem. Maniactwo jakie opanowało Zmierzch, kiedy film wszedł do kin było wprost nieprawdopodobne. Czułam się jakby ktoś na siłę wydarł mi książkę z ręki, zrobił z niej milion kopii i dostarczył ją następnym milionom ludzi... ale może i nie w tym rzecz.
Mnóstwo ludzi uważa tę książkę za pomyłkę literacką, bo nie ma co ukrywać - nie jest świetnie napisana, nie pojawiło się w niej nic nowego, była to pierwsza powieść pisarki Stephenie Meyer... banały, banały i jeszcze raz banały, a nawet i tragedia. Co więc porwało tylu nastolatków? Zwykłe banaluki? I może właśnie to jest odpowiedź, która doskonale uogólnia tę sagę. Banały, emocje i napięcie... i to coś, co łączy czytelnika z książką i pozwala mu doświadczać tych samych przeżyć. Utożsamianie się z główną bohaterką - Bellą, odnajdywanie czegoś zakazanego - Edwarda i próba wyobrażenia sobie tych emocji pomiędzy nimi, nieskomplikowanych przez żadne wygórowane słownictwo czy dobry styl pisania; zamiast tego bardzo prosto, zwięźle i na temat. Proste bodźce przekazywane z kartki do wyobraźni czytelnika. Dla dorosłego: stanowi niedosyt, zawsze chciałoby się wziąć parę słów więcej, wyczekiwać na skomplikowane metafory dające do myślenia, długie opisy przeżyć, delektować się każdym zdaniem... Natomiast tutaj, otrzymuje się proste zdania, 'jęczenie' bohaterki, akcję i ciągłe dostarczanie czytelnikowi odczuć bohaterów - kiedy jest jej źle, masz się czuć źle, kiedy ona jest podekscytowana, masz czuć się podekscytowanym. Nie trzeba myśleć. Ciągła zmiana akcji - ciągle dostarczanie zakazanych przeżyć. Bo jak to jest możliwe, że wampir jest w stanie zakochać się w człowieku, ciągle się hamować... ciągłe napięcie, które towarzyszy tak naprawdę, aż do przemiany Belli. 
Co racja to racja, nie jest to książka dobra, ale według mnie jest doskonałym startem do złapania za inne książki - bardziej ambitne. I w żadnym stopniu nie winiła bym młodego człowieka, który łapie za Krzyżaków albo za Anię z Zielonego Wzgórza (którą serdecznie pozdrawiam, bo to moja ukochana książka, ale też początki miałyśmy trudne) i rzuca z krzykiem, albo przysypia, albo na siłę chce dobrnąć do końca, nie odnajdując w tym ani odrobiny przyjemności. Grunt to dobre nastawienie. W przypadku książek, rzucanie na głęboką wodę może jedynie zniechęcić. Rzucanie się w wieku 14 lat na Gombrowicza wydaje się być gwałtem zarówno na książce jak i na czytelniku. Swoją miłość do czytania sama rozpoczynałam od książek fantastycznych, w których zarówno akcja jak i bohaterzy przewijali się z kartki na kartkę nie dostarczając mi górnolotnych przeżyć językowych... ale to właśnie dzięki temu byłam w stanie nabrać pozytywnego nastawienia do książek jako nie źródła katorgi, ale fantastyczną przygodę. I przyznaję, dzisiaj gdybym jeszcze raz otworzyła i zaczęła od początku moją historię z Bellą i Edwardem, nabrała bym zgryźliwego wyrazu twarzy, powtarzając w myślach 'co za bzdury', jednak muszę przymknąć oko, bo wtedy miałam 14 lat, a dzisiaj mam 19 i zupełnie inne książki w głowie, które zdążyłam już przeczytać. Może, mając 60 lat będę się dziwiła dlaczego sięgałam po książki, które czytam teraz?... Być może, naturalna kolej rzeczy. Z drugiej strony: nie zapominajmy, że są też książki ponadczasowe i tutaj za dużo już mówić nie trzeba (z racji samego tytułu).
Do rzeczy (wreszcie!): film zleciał mi niesamowicie szybko. Miałam przez początek filmu wręcz wrażenie, jak przeskakuje klatka po klatce, scena po scenie. Wszystko skrócone absolutnie do zera. Mam mieszane przez to uczucia co do filmu jak i samego reżysera. Gra aktorska: brak zarzutów. Tępo akcji: petarda. Niespodziewany obrót zdarzeń i zdziwienie widza: zaliczone. Brak dbałości o szczegóły... Ogólna ocena: ok, ale szału nie ma.

Nie wiem czy właściwie można nazwać to wszystko co w tym poście napisałam - recenzją, bo szczerze mówiąc to nie ma z nią za wiele wspólnego (nie okłamuję się - właściwie nic nie ma) lecz jest to niewielki kawalątek tego jakie jest moje zdanie do całego bombardowania pomidorami i jajkami na ten film, jak i na całą sagę. Mam miłe z nią wspomnienia, jest to bardzo ważna część mojej 'książkowej' przygody i mam nadzieję, że czytając to (jak ktoś dobrnął do końca przez moją składnię) chociaż trochę ukazałam pozytywną rzecz jaką wyniosłam z książek o Edwardzie i Belli. 
Nie ma co się wstydzić, dawnej 14 latce (czyt. ja) udzielam - usprawiedliwienia żarliwego zjadania słów z kartek tej sagi. Przyznaję sobie zatem status: literacko rozgrzeszona.

Brokułowe szaleństwo

Od paru dni, chciałam się podzielić ważnym, kulinarnym wydarzeniem w moim życiu. Bowiem od jakiegoś czasu miejsce w moim sercu zajęły brokuły. I nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale od pierwszego... kęsa. Jakkolwiek to śmiesznie nie brzmi. A było to tak...
Moja miłość zaczęła się w znanym fast-foodzie. Nałogowo nie rozłączałam się z brokułami, z McDonalda. Śniłam, marzyłam i co rusz, gdy przechodziłam blisko wyżej wymienionego miejsca, ustawiałam się w kolejce żeby wydać 5,50 za porcję zielonych pyszności w panierce. Nigdy wcześniej nie miałam tak pozytywnego nastawienia do tego warzywa, z tego oczywistego względu, że nigdy go nie próbowałam. Ale co by dobrego nie było za dużo, miłość łączy się również z cierpieniem. Mój portfel postawił mi ultimatum, albo brokuły, albo on odchodzi w nicość (i to zupełnie pusty!). Jak widać musiałam wymyślić coś, co pozwoliło by mi nie wydawać kolejnych pieniędzy, a nadal kosztować tego rarytasu. Tak więc sama stanęłam w kuchni i rozpoczęłam swoją małą bitwę...


Jak zrobić?
Żeby zrobić podobne 'danie' w swojej kuchni, należy umyć dokładnie bukiet zakupionych brokuł, osuszyć je i pokroić na kawałki według własnego uznania. Potem do gotującej, osolonej wody należy wrzucić brokuły na ok. 7-8 min. Nie przekraczać czasu. Wyjęte z garnka brokuły, obtoczyć w mące, jajku a na końcu w bułce tartej i wrzucić na patelnię. Smażyć na złocisty kolor z każdej strony. Gotowe :-)
Do zrobionych brokuł można także przyrządzić sos śmietanowy (majonez+śmietana 18%) Smakuje to razem pyyysznie! (ale także kalorycznie)
Przepis jak widać niezbyt skomplikowany. Nie oszukujmy się, nie będzie to do końca wyglądało tak 'idealnie' jak na wyżej przedstawionym rysunku, ale zapewniam, że jest baaardzo smacznie!

Siostra twojej siostry / Your Sister's Sister (2012)

czas trwania: 1h, 30 min produkcja: USA
reż. Lynn Shelton

"Siostra twojej siostry" podsumowała bym jako dramat psychologiczny z odrobiną humoru. Jednakże od razu w drugiej linijce muszę przyznać, że bardzo(!) brakowało mi zakończenia... Mam bowiem wrażenie jakby ktoś oderwał końcowy fragment filmu, pozostawiając widza w zupełnej nieświadomości co do dalszego przebiegu wydarzeń (myślę, że było to dobitne podkreślenie, że widz ma - a raczej 'miał' - skupić się tylko na SAMYCH bohaterach, a nie na tym jak potoczą się ich losy). Myślę, że w dramacie/komedii psychologicznej głównej roli nie odgrywa bowiem fabuła, ale zachowania i odczucia.

Zastanawiając się odrobinę dłużej muszę stwierdzić, że ten film nie zrobił na mnie piorunującego, bardzo dobrego ani nawet dobrego wrażenia... (chociaż, może?...) Był po prostu - zabawny. Bohaterowie nie potrafią uporać się ze swoimi uczuciami, każdy przeżywa swój osobisty dramat. 

Za to sceneria - piękna (odludny domek w środku lasu, położony niedaleko jeziora), gra aktorska również na dobrym poziomie. Sam film w sobie (w trakcie pisania tego króciuteńkiego postu jeszcze się namyśliłam) również całkiem, całkiem. Jeżeli ktoś lubi filmy psychologiczne to może wybrać się na ten film, ja - jako przeciętny, raczej 'nie-psychologiczny' zjadacz chleba mogę wyrazić jedynie zdanie, że ten film uszedł jakoś w tłoku. Może, da się w pewnym sensie zrozumieć (niezbyt rozbudowane) zachowania bohaterów, ale jednak żal z powodu braku zakończenia nadal pozostaje...

ocena: ujdzie w tłoku

Zakochani w Rzymie / To Rome With Love, 2012

czas trwania: 1h, 52 min produkcja: Hiszpania, USA, Włochy
reż. Woody Allen

Life is sometimes very cruel. 
It does not give satisfaction nor to thoes who are rich and famous, or to thoes who are poor and unknown. But to be rich and famous, between the two, is definitely better.

Ciągle jeszcze mam rozpalone policzki! (jakkolwiek by to głupio nie zabrzmiało) Ale prawda jest taka, że właśnie ten 'specyficzny' humor w wykonaniu Woodego Allena trafia w mój gust idealnie. Nie mogłam przestać się zarówno śmiać jak i być zdziwiona absurdem (pozytywnym absurdem!) "Zakochanych w Rzymie". Tylko ten reżyser był w stanie wymyślić TAKIE (nie chce nic, a nic zdradzać!) sceny w tym filmie i zaczarować widza w ten sposób, że natychmiastowo czuje się przypływ pozytywnej energii i rozluźnienia, prawdziwego jak dla mnie - relaksu i oderwania od tak szarej rzeczywistości - oczywiście w porównaniu do tak mocno ubarwionych 'charakterem' filmów Woodego Allena.

Wiele słyszy się jednak o podziale widowni... bo są tacy którzy kochają jego filmy, a jest również część, która kompletnie nie może pojąć dlaczego nazywają go 'geniuszem' i oceniają jego filmy tragicznie nisko. I absolutnie nie można krytykować żadnej ze stron. Jest to idealny wręcz przykład, że o gustach się nie dyskutuje! (ani o poczuciu humoru) 
Krótko ujmując: kocha się, albo nienawidzi.

Jednakże, jeżeli miała bym parę słów powiedzieć od siebie to muszę przyznać, że nie jestem w stanie porównać tego filmu z innymi filmami jego wykonania. Każdy po prostu był 'inny', 'specyficzny' z inną dawką humoru i emocji. Nie ma gorszy, czy lepszy - jest to po prostu kolejny film tego reżysera w zupełnie innej odsłonie.  Co do samego oglądania...występuje wiele wątków (odrębnych od siebie historii) ale po upływie więcej niż pół godziny spokojnie wszystko 'ogarnęłam' ;) i mogłam się skupić tylko i wyłącznie na humorze i absurdzie (podreślam: pozytywnym) scen. Aktorzy dobrani bardzo umiejętnie i szczegółowo, aby każdy mógł w pełni oddać charakter swojej postaci. Jedynie co chcę zdradzić to fakt, że Penelope Cruz gra raczej epizodyczną postać (choć za sprawą swojej nieziemskiej urody jak zawsze przykuwa uwagę widza) Bardziej byłam jednak zafascynowana grą aktorską Woodego Allena (tak, tak! on występuje w swoim filmie!) Warto także powiedzieć, że lepiej pójść na "Zakochanych w Rzymie" do kina - gdyż samo miejsce, krajobrazy (ROME!) jest pokazane cuuuudownie i szkoda by było obejrzeć go na monitorze komputera (nie, nie jestem fanką wydawania kasy na kino, ale ten film naprawdę 'trzeba' stracić te kilkanaście złotych ;)
Cóż jeszcze powiedzieć? Myślę, że chyba już nic... trzeba to po prostu obejrzeć!

Wybaczcie za ciągle powtarzające się słowa, ale... ciągle jestem pod wpływem emocji, które wywołało to (jak dla mnie) filmowe dzieło :)

Ocena: arcydzieło! jedyne w swoim rodzaju


lion in cages just for fun

Warszawski lew i piosenka, żeby choć trochę poprawić dzisiejszą pogodę.
/właśnie zbieram odwagę, żeby w końcu ruszyć swój tyłek i zrobić jakieś bardziej 'inspirujące' zdjęcia - wkrótce/


http://www.youtube.com/watch?v=6bpPyRPnnRs
wolf gang - lions in cages

byron words (agnes grey)


Niech tysiąc bólów ściga mnie - nie legnę!
Zgniotą - nie złamią! Pierwej spocznę w grobie -
Niechaj mię dręczą - ja kolan nie zegnę!
Nie o nich myślę! Ja myślę o tobie!

G.G. Byron, Strofy do Augusty

***

There is many a pang to pursue me;
They may crush, but they shall not contemn -
They may torture, but shall not subdue me -
'Tis of Thee that I think - not of them.

G. G. Byron, Stanzas to Augusta

Summer time, czyli małe cekinowe cudo

zara
Tak, takie cekinowe cudo właśnie tworzę, ale w wersji - brąz ;) Wakacyjna i blogowa przerwa ciągle trwa,  ale czas się troszeczkę otrząsnąć z leniwego trybu życia i wziąć się do roboty... najlepiej za letni wystrój bloga. 
Upał bombardował Polskę przez ostatnie parę dni... mam nadzieję, że to jeszcze nie koniec!

PS No to zaczynam sezon polowań na jakieś ciekawe filmy i książki. Właśnie mam pod ręką 'Jeden dzień' Davida Nichollsa (film mi się baaaaaaaardzo podobał) i 'Jane Eyre' Charlotte Bronte (film bez szału)

Załapałam się na 'mechanicznego księcia'...

Tessa Gray - wyjątkowo 'trafnie' podoba mi się w tej odsłonie
No, więc... tak, tak, tak! Uwielbiam powracać do starych historii moich podbojów książkowych. Od dawien dawna (przeczytanego już oczywiście) Mechanicznego Anioła Cassandry Clare do drugiej części (świeżutkiej, bo od 5.09. gości dopiero na półkach księgarń) Mechanicznego Księcia...



Jedno, jedyne szybciutkie zdanie... szybko sięgajcie po te niezwykle wciągającą serię!

Black/white and other colors, 'swan' dresses...

Nie wiem jak Wy, ale zawsze marzyłam, aby choć raz włożyć na siebie monumentalną, tiulową, puszystą  suknię, w której nie będę mogła iść normalnie ulicami, a jedynie biec... i w dodatku nie po brukowanym chodniku, ale po przestronnym hallu, Wersalu (udziela mi się kampania reklamowa pewnej, znanej marki, mhm...) Jednak jakby nie było, nie mam już 5 lat. I jeszcze na taką suknię (markową! jak szaleć to szaleć) i na wynajęcie pałacu w Wersalu, aby organizować samotne biegi - maratony, niestety mnie nie stać... ALE, postanowiłam za to, że chętnie zmajstruję sobie prostą, tiulową sukienkę tego lata, na maszynie... (wiem, wiem najpierw zacznę oczywiście od nauki szycia zwykłego t-shirtu z napisem: dam radę). Sukienka nie będzie oczywiście balowa, ale zapewne nada się (mam nadzieję) na światło dzienne.

Pierwsze tiulowe skojarzenie - sukienka baletnicy i delikatne koronki...



Mniej 'tradycyjnie'








                           


















           





PS Obecnie nie mam dostępu do swojego komputera, więc przepraszam za przerwy w postach i 'staranność'
PS2 Czas na waaakacje pomaturalne!

Emilia Plater


Gdy brak mi zapału, motywacji, (która zdarza się, że czasami jest jedyną rzeczą jaką naprawdę pragnę) zastanawiam się skąd Oni czerpali siłę i chęci. Oni - nasi bohaterowie zamierzchłych czasów. Ostatnio wpadło mi do ucha pewne kobiece imię i nazwisko... Emilii Plater. Wcześniej nigdy w życiu o niej nie słyszałam (pomińmy z kolei sąsiedzki temat, że rzekomo w maju zdaję maturę z historii - no cóż, pozdrawiam cieplutko swoją maleńką wiedzę historyczną). Tak czy owak, postanowiłam, że wkleję na jej temat parę informacji. Jak odejdzie po raz kolejny mój zapał, zawsze mogę wyszukać ten post i przypomnieć sobie jak odważna i pełna optymizmu, powinnam być w dzisiejszych czasach. Jak czytam o tak wybitnych osobach, kłuje mnie z zazdrości, że ja posiadam tak małą i szczątkową wiarę w swoje własne możliwości.
Bez obaw. Nie planuję żadnej rewolty. Chociaż obecnie przydała by mi się jakaś na głowie -.-
Tak, więc przedstawiam Wam (nie)stety suche fakty. Ale za to jakie!

Emilia Plater (1806-1831)
bohaterka narodowa Polski, Białorusi i Litwy

Bohaterka Powstania Listopadowego, urodzona 13 listopada 1806 r. w Wilnie. Rodzicami jej byli Anna z von Mohlów i hrabia Franciszek Ksawery Plater. Z herbarzy dowiadujemy się, że obie te rodziny osiadłe były od dawna w Kurlandii oraz w Inflantach Polskich (dziś Łotwa). Ród Platerów był rozgałęziony i większość jego przedstawicieli wiązała swoje osobiste i rodzinne życie ze sprawą Polski. Wielu z nich było gorącymi patriotami, którzy wnieśli znaczny wkład w dzieje kultury polskiej. Matka Emilii, Anna Platerowa była kobietą wykształconą. Wczesne dzieciństwo i pierwsze lata nauki spędziła Emilia w wileńskim domu rodziców. Nie było to dzieciństwo szczęśliwe, ponieważ ojciec prowadził hulaszczy tryb życia. W roku 1815 między rodzicami Emilii doszło do ostatecznego spięcia, po którym matka opuściła wileński dom, zabierając córkę...