Wesołego Alleluja! ...i mazurek królewski

Myślę, że nie będę już miała okazji złożyć Wam życzeń wielkanocnych, więc chętnie zrobię to teraz... i przy okazji dołączę do tego postu, moją iście słodką wizję tegorocznego mazurka. Tak jak rok temu, dzień przed Wielką Nocą zabieram się za to słodkie cudo, które przygotowuję przede wszystkim dla oka (haha), ale (nie oszukując się oczywiście) również dla podniebienia ;) Tak, więc przedstawiam:

Mazurek królewski

37 dag mąki pszennej
35 dag masła
12 dag cukru pudru
12 dag obranych i zmielonych migdałów
odrobina skórki otartej z cytryny
4 żółtka z jaj ugotowanych na twardo
surowe żółtko
aromat waniliowy
szczypta soli

Masło utrzeć na puch. Dodać cukier, przetarte przez sitko żółtka i resztę składników. Zagnieść ciasto i zostawić na godzinę w chłodnym miejscu. 2/3 ciasta rozwałkować na grubość palca i ułożyć na blasze wymarowanej masłem i posypanej lekko, mąką.
Układamy kształt który nam odpowiada - dla mnie to owalny kształt, ale oczywiście może być to również kwadrat czy prostokąt. Z pozostałego ciasta utoczyć wałeczki, o grubości ołówka i ułożyć 'ramkę' na mazurku. Posmarować rozmąconym żółtkiem i upiec w nagrzanym już wcześniej piekarniku. Dopiero kiedy ciasto całkowicie ostygnie, wylać polewę i ozdobić według swojej artystycznej wizji ;)

Wskazówka: pieczenie mazurka to dosyć krótki okres czasu, 5-8 min. w zależności od temp. i piekarnika. Dlatego należy ciągle go doglądać, żeby nie skończyło się to kulinarną tragedią.



Z okazji świąt Wielkiej Nocy,  
życzę Wam przede wszystkim żeby oprócz jedzenia, pisanek, zajączkowych-prezentów, bazi itp. nie zabrakło także głównego sensu ich przeżywania... zmartychwstania Jezusa.

Żebyśmy nie poddawali się i nadal próbowali 'dotykać rąbka tajemnicy' na nowo. Tym, którzy jeszcze nie chcą 'tykać' (nawet kijem) wiary w Boga, żeby w końcu przełamali się, choćby z czystej ciekawości. 

Aby dzień bardzo radosnego Alleluja! przenikał nasze szare i gorsze dni. Żebyśmy nigdy nie tracili wiary, nadzei, miłości... i odwagi. Odwagi, która pomoże nam stawiać w  życiu, coraz pewniejsze, bardziej doświadczone kroki :)

Pęknięcia / Cracks (2009)

czas trwania: 1h, 44 min produkcja: Francja,
Hiszpania, Irlandia, Szwajcaria, Wielka Brytania
Innocence isn't lost. It's taken.

Lata '30, ubiegłego wieku. Elitarna, angielska szkoła dla dziewcząt.

Pęknięcia, film zdecydowanie wart uwagi, który zapadł mi głęboko w pamięć. Powód? Świetna kreacja aktorska Evy Green. I w sumie na tym bym mogła poprzestać... ale (to nieszczęsne 'ale') kryje się w nim historia, która daje do myślenia. I to jest właśnie ten typ dramatu-thrilleru, który zdecydowanie najbardziej lubię. Niby wszystko z pozoru toczy się normalnie, aż kroczek po kroczku, możemy obserwować jak sytuacja się komplikuje. Jak bohaterowie są sami skonsternowani, tak jak ja przed ekranem. A w centrum filmu, ciągle ta sama główna postać - w tym przypadku, nauczycielki, w którą wcieliła się piękna (jak i zarówno zdolna) aktorka Eva Green. Pytanie, co możemy wyczytać na twarzy nauczycielki - panny G? Jaki prawdziwy charakter skrywa w sobie? 

I tutaj zaczyna się prawdziwe dochodzenie, które będziecie mogli sami spokojnie prześledzić w momencie kiedy do tej angielskiej, elitarnej szkoły przyjeżdża nowa uczennica (aktorka - Maria Valverde, być może znacie ją z takich 'hitów' jak Trzy metry nad niebem). I szybko stawia wysoko poprzeczkę innym koleżankom. Jaki wpływ będzie miała na nią nowo poznana nauczycielka? A raczej, jak uczennica poradzi sobie z wpływem panny G?

Trudno coś napisać, nic nie zdradzając... dlatego myślę, że pozostawię tutaj pustą dziurę. Nie przesadzając, Pęknięcia to nie jest oczywiście film z cyklu Sherlocka Holmes'a, ale bardziej do obserwowania przebiegu wydarzeń i emocji. Jak szybko idealny obraz jest w stanie się rozpuścić? Jak szybko wyobrażenia o osobach, tryskają jak bańka mydlana? I jaki, w konsekwencji może sprawić to ból? Jeżeli macie ochotę na dobre kino, z dobrą grą aktorską i nie przeszkadzają wam wszelakie zakończenia to szczerze polecam.

Również POLECAM nie oglądać traileru, a zasiąść bezpośrednio do filmu, bez kinowych 'migawek'. No, ale jak kto woli. Dodała bym, że jest to również dramat psychologiczny.

Ocena: mały 'sherlock' z świetną kreacją aktorską

Nietykalni / Intouchables (2011)

czas trwania: 1h, 52 min produkcja: Francja
Sometimes you have to reach into someone else's world to find out what's missing in your own.
 
Nietykalni jest to film oparty na prawdziwej historii. 
Jego głównymi bohaterami są mężczyźni, których łączy po prostu przyjaźń, jaką udaje im się nawiązać w dość niecodziennej sytuacji... a przede wszystkim trudnej (albo i nie) dla widza.
Bogaty Paryżanin - Phillipe, jest sparliżowany i szuka opiekuna. Niespodziewanie (tak jak w życiu i filmach) zostaje przyjęty do pracy młody chłopak o niezbyt dobrej reputacji... Jednakże pomimo różnic materialnych, wieku jak i charakteru,  zaczyna ich łączyć nić porozumienia.

Przez parę minut bezczynnie gapiłam się na monitor, bo coś chciałam napisać na temat tego filmu, ale do końca nie wiedziałam co... No i jakoś samo przyszło. Nietykalni to kolejny dowód na to, że najlepsze scenariusze pisze życie, a pozytywne aspekty życia - uśmiech, życzliwość, pomoc, zrozumienie, empatia - to 'towar', który całkiem nieźle sprzedaje się na ekranach kin. Nikt nie jest w stanie pomóc bardziej człowiekowi niż uśmiech osoby, która go rozumie, z którą czujemy się dobrze, bez względu na to co dookoła nas się dzieje. Życie od razu staje się bardziej znośne. W tym filmie, nie chodzi o bariery, różnice, dramaty, smutek, niesprawiedliwy świat, ale o radość czerpaną ze swojego życia. I o to, z kim będziemy brać pełne hausty powietrza, a to zależy tylko od nas. Ciepła, zabawna historia, dystansu do samego siebie, wiary w ludzi i fakt, że życie stale się zmienia. Na gorsze, na lepsze, ale zawsze możemy doświadczyć czegoś co da nam pozytywną energię i pozwoli działać. Życzliwi ludzie wokół nas są na to idealnym przykładem i mogą to tylko potroić.  
 
Omar Sy & François Cluzet
Aktorstwo - znakomite; były momenty, które naprawdę mnie rozbawiły, a warto przyznać, że tylko czasami zdarza mi się zaśmiać, oglądając jakąkolwiek komedie. Powiedziała bym nawet, że całkiem zabawny ten pół-dramat (co jest oczywiście, samo w sobie trochę sprzeczne). Gdzieś bowiem znika otoczka kaleki, przywiązanego do wózka (nie przeczę, że jest to także kwestia pieniędzy, ale nie o to w tym filmie raczej chodzi). Zamiast tego, wyzwala się niesamowita energia, śmiech i zwykłe ludzkie odruchy, dawne przyzwyczajenia, odkrycie, że człowiek się przecież nie zmienia, ale to sytuacja zmienia się wokół niego. Kwestia czasu, siły woli i odwagi, żeby świat nabrał tych samych dawnych kolorów.  I stanie się to w Nietykalnych przede wszystkim, dzięki drugiej, pozytywnie ześwirowanej osobie obok.

Jeżeli miała bym kierować się oceną na filmwebie, to nie była by ona, aż tak wysoka. Moim zdaniem, film jest dobry, ale zarówno jak inne, które przy odrobinie starań można by wyłowić w internecie. Nie jest to arcydzieło kina, ale (znów) jego bardzo dobry wstęp. Jednak z drugiej strony, tak 'dobrych' filmów - i w sensie wykonania, jak i po prostu mentalnym - powinno być jak najwięcej. Szczególnie, gdy można jeszcze przeczytać, że taka historia wydarzyła się naprawdę, co chcąc czy nie chcąc, człowiekowi (czyt. mnie) przywraca na nowo nadzieję, że jest to możliwe... że takie historie, po prostu jeszcze są możliwe. I mogą stać się inspiracją dla innych.

Ocena: bardzo dobry wstęp do dobrego humoru

Jeden dzień / One day (2011)

czas trwania: 1h, 48 min produkcja: USA
Whatever happens tomorrow, we've had today.

O właśnie tutaj, kiedyś, wspominałam na temat tego filmu. Jak to w życiu bywa, ludzie czasami są hipokrytami i ja jako osoba obiecująca, że 'leniwie zabieram się do czytania książek, których nawet nie dotknęłam, a widziałam ich adaptacje serialowo-filmowe' muszę przyznać, że okropnie skłamałam. Przed dłuższym, kilkugodzinnym momentem skończyłam bowiem czytać Jeden dzień Davida Nichollsa. Książka taka, jaką z pewnością napisało by prawdziwe życie - gdyby tylko było konkretną osobą i oczywiście miało parę dobrych długopisów pod ręką. Dobrze, że był to pisarz David Nicholls (ale jak widać kreator także filmu; scenarzysta)...
Wracając do mojego 'haniebnego uczynku'... Zdarzyło mi się obejrzeć One day jakoś pół roku temu czy nawet dłużej. Później w jakiś naturalny sposób, pożyczyłam ją i parę miesięcy później skończyłam czytać (no może ta 'leniwa', długa przerwa pomiędzy filmem, a książką nie jest, aż taka naciągana). I od razu po jej przeczytaniu nabrałam ogromnej chęci, żeby znów obejrzeć ten film. I nie rozczarowałam się, ani za pierwszym, ani za drugim razem. Muszę przyznać, że byłam zdziwiona swoim zainteresowaniem - zwykle, kiedy mniej więcej wiemy co się wydarzy, czujemy się jakoś przygotowani. A tutaj zdziwienie... bo jednak widziałam go, a teraz zamiast czekać na dawny replay historii to okazuje się, że na nowo śledzę postaci, które znam z książki, a z drugiej strony chcę zobaczyć czy ich losy, aby na pewno tak się potoczą... trochę w tym wszystkim było niedowierzania. Cóż, dziecinne... ale przynajmniej nie poczułam się w żadnej minucie znudzona filmem.

Anne Hathaway

Aktorzy, muzyka, sceneria, fabuła. Wszystko się zgrało w pięknie opowiedzianą historię, przede wszystkim życiową, a nie wyjętą z cukierkowych bajek. Nie jest to ckliwa historia, gdzie aktorzy 'musują' siebie wzrokiem przed całe dwie godziny... Jedyne takie osoby, które są w stanie wytrzymać ogromną dawkę 'cukierkowych' produkcji: wielkich słów miłości, przytulania, ściskania, wymieniania płynów ustrojowych (patrz: usta-usta) są niepoprawne romantyczki (co ja tam będę się wstydziła, czyt. ja) One day jest to kino, na które może przysiąść każdy, m.in. w następujących kombinacjach: dziewczyna, chłopak czy chłopak z dziewczyną. Gorzej z przyjaciółmi różnej płci, wtedy mogło by się zrobić trochę 'awkward'... ;)

Tak czy owak, historia miłości dwojga ludzi, którzy pragną być przede wszystkim szczęśliwi w życiu, a zarówno brakującym elementem jak i głównym składnikiem szczęścia są właśnie... ludzie. Dobry film na podstawie dobrej książki.

Ocena: bardzo dobre, dla realistów i cichych marzycieli

Odlot / Up (2009)

czas trwania: 1h, 36 min produkcja: USA
Adventure is out there.

Śmiało można powiedzieć, że Odlot to komedia niemal dla wszystkich, zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Ciepła, sympatyczna i zabawna.Wyrażając swoje zdanie, mogę również powiedzieć, że jest bardzo życiowa. Dlaczego? A dlatego, że za nami wszystkimi krążą gdzieś nasze niespełnione marzenia i pragnienia, za kimś tęsknimy, wpadamy w monotonię  życia, czasami świat dookoła nas przyspiesza na iście wyścigowym obrotach, a my musimy w tym wszystkim się odnaleźć. Ktoś oczywiście może mi zarzucić, że dorabiam wielki sens do tego filmu, ale taką właśnie myśl wywołała u mnie ta wyjątkowo 'kolorowa' produkcja Disneya. Stereotyp 'kolorowej kreskówki' wyłącznie dla dzieci, kojarzącej się dorosłym z banałami, przerysowanymi bohaterami (zarówno jeżeli chodzi o ich wygląd jak i charakter) zostaje tutaj mocno nadszarpnięta, bo przecież główny bohater jest już w podeszłym wieku, który musi dźwigać przez połowę filmu nie byle jaki ciężar... nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim emocjonalny (no to poleciałam po 'bandzie metaforycznej')  

Od dłuższego czasu nie przypuszczałam, że po tylu latach - mam na myśli czasy Króla Lwa, Tarzana, różnych disney'owskich księżniczek - będę mogła znów poczuć to przyjemne 'ukłucie' z dzieciństwa, które towarzyszyło oglądaniu (nie raz, czy dwa, ale miliony razy) tych magicznych produkcji. A tutaj proszę, znów ta sama miła 'monotonia'. I choć Walta Disneya osobiście nie znałam (damn it) to jestem zmuszona przyznać, że jakoś nie przypominam sobie momentu w którym doświadczyła bym z jego wytwórni jakiegokolwiek rozczarowania jeżeli chodzi o jego filmowe dzieła. Skąd biorą się takie oryginalne pomysły? Nie mam pojęcia. Przynajmniej w Polsce nie spotkałam się ze staruszkiem i jego latającym domem... Maybe in America ;)

Skoro jesteśmy już blisko Polski, warto wspomnieć o świetnym, polskim dubbingu. Ani przez sekundę filmu nie czułam się rozczarowana, że 'mogłam wkleić polskie napisy i jednak posłuchać angielskiego trele morele'. Czysta, polsko-wymówiona przyjemność jeżeli można się tak w ogóle wyrazić. Co do efektów i ogólnej animacji, nie da się nic zarzucić - może dlatego, że po prostu się na tym nie znam... Ale, po filmie bardzo żałowałam, że nie miałam okazji obejrzeć go w kinie w 3D, przy tej produkcji mogło to wyjść całkiem fajnie.

Po mimo wielu sprzecznych opinii (osobom którym bardzo podobał się ten film, a tymi którzy uznają go za klapę) można dostrzec mały konflikt i wielką rozbieżność w ich ocenach. Jednak kiedy nabierze się trochę więcej luzu, małych chęci spostrzeżenia morału oraz większego dystansu to moim zdaniem jest to ważny klucz do sukcesu tej animacji. Kończąc, bardzo uważnie staram się wystukiwać ostatnie słowa w klawiaturę, gdyż w żadnym wypadku nie chciała bym nic zdradzić ani spoiler'ować Odlotu, bo myślę, że z nim trzeba po prostu (uwaga, uwaga kolejna metafora) ...'odlecieć' ;)

Ocena: bardzo dobre, w każdym wieku

Gra o tron / Game of Thrones, season 3

Z wielkim oczekiwaniem i z równie wielką ekscytacją, siedzę sobie na filmwebie, przełączając co rusz nerwowo na youtube'a, na piosenkę Ms Mr - Bones. Takich 'klikających' napadów dostaję średnio raz na tydzień czy dwa... co jest ich powodem? Otóż, Panie i Panowie... 31 marca jest dniem rozpoczęcia trzeciego sezonu Gry o tron na który szczerze nie mogę się doczekać. Mam nadzieję, że będzie równie udany jak pierwszy czy drugi sezon.










Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrobić obszerną recenzję serialowej (i nie tylko) Gry o tron... a na razie skupię się na leniwym wyczekiwaniu (zaskakująca nowość, mhm) następnego sezonu. Tymczasem na półce leży 'książkowa' wersja (zwykle nie ociągam się zbytnio z książkami, które chce koniecznie przeczytać... no ale cóż - oglądany w pierwszej kolejności serial sprawia, że jakoś trudno się za to zabrać).